CREE - koncert - 13 XI 2009
Cree to zespół założony przez Sebastiana, syna legendarnego wokalisty Dżemu, Ryszarda Riedla. Oczywiste więc jest, że w sensie muzycznym syn podąża drogą wyznaczoną przez ojca. Cree gra blues rocka – właściwie zachowawczego, bo klasycznego, ale w swoim charakterystycznym stylu i niepowtarzalnej interpretacji. Dobitnie mogła się o tym przekonać licznie zgromadzona w „Retro”, żywiołowo reagująca publiczność. Z powodu warunków technicznych zapowiadano koncert akustyczny, co nie do końca okazało się prawdą. Ale po kolei.
Cree zaczęli rzeczywiście na poły akustycznie, ale bardzo dynamicznie. I tak, jak obaj gitarzyści – Sebastian Riedel i Sylwester Kramek – grali na gitarach akustycznych, to basista Lucjan Gryszka i klawiszowiec Adam Lomania wspierali się nieco elektrycznością. Już pierwsze dynamiczne, zagrane bardzo żywiołowo utwory: „Czyja to wina”, „Rokowiec” i ozdobiony zagraną przez Riedla solówką na harmonijce ustnej „Taki byłem, taki” rozruszały widownię. Inaczej być nie mogło, bo śląski zespół okazał się prawdziwą rewelacją koncertową. A gdy zamknęło się oczy, z powodu podobieństwa głosu Sebastiana do ojca wydawało się, że czas się cofnął i znowu jestem na koncercie Dżemu z nieodżałowanym Ryśkiem… Barwa, skala, naleciałości charakterystycznego akcentu, nawet interpretacja – Sebastian odziedziczył talent po ojcu, bez dwóch zdań i umie go doskonale wykorzystać, tworząc swoje dźwięki. Istotne jest też to, że nie bazuje na legendzie ojca, nie wykonuje utworów Dżemu. Na scenie jest sobą, utalentowanym muzykiem i wokalistą, a nie synem sławnego ojca. Jednak Cree to nie tylko Riedel. Dzielnie wspierali go pozostali muzycy, a liczne solówki pianina czy Hammonda, czy finałowe solo perkusyjne Tomasza Kwiatkowskiego w „Kramku” naprawdę robiły wrażenie. Ballada „Twoje drugie ja”, liryczna, z wyeksponowanymi w aranżacji partiami pianina Lomani uspokoiła nieco atmosferę. Jednak żywy, rytmiczny, z długą solówką gitary akustycznej „”To co chciałeś” i wolny, typowy blues „wszystko co mam…dla ciebie” nie pozostawiły cienia wątpliwości, że jesteśmy na koncercie rockowym. „O życiu” rozwijała się stopniowo – od wolnego, typowo balladowego początku aż do szybkiej, dynamicznej końcówki z szalejącym za klawiaturami Adamem Lomanią. Jednak dla tych, którzy liczyli na stricte rockowe doznania najlepsze miało dopiero nadejść.
Riedel sięgnął bowiem po białego Fendera, mówiąc, że najwyższa pora dać
pograć Sylwestrowi i zaczęło się coś niepowtarzalnego. Zespół niemal
zatracił się w kilku ostatnich utworach, długich, bardzo rozbudowanych,
znacznie przekraczających ramy czasowe przeciętnej kompozycji. To była
właściwie wymiana ciosów – sola następowały jedno po drugim, czasem
będąc logiczną kontynuacją tematu zagranego przez poprzednika, czasem
zaś tworzeniem nowej jakości na podstawie wcześniejszego tematu czy
partii. „Tacy sami”, „Chciałem tak i mam” rozgrzały atmosferę niemal do
czerwoności. Ballada „Po co więcej mi”, z kolejną efektowną solówką
Riedla, wspieranego przez Lomanię była jednak tylko swoistym
interludium do ostatniego utworu. Bardzo dynamiczny, rytmiczny „Kramek”
stał się prawdziwym popisem piątki muzyków, a końcówka tego długiego
utworu brzmiała jakby grał ją zespół Carlosa Santany z najlepszych lat.
Było to niemal idealne połączenie przebojowości, melodii i dynamiki
oraz postawienie przysłowiowej kropki nad i. Po tym finale nie mogło
być żadnych niedomówień – Cree udowodniło, że scena, nawet tak
niewielka to miejsce dla nich stworzone. A, jak powszechnie wiadomo,
klasę każdego wykonawcy poznaje się po tym, czy potrafi zagrać
akustycznie. Cree potrafi i to jak ! Najlepiej przekonajcie się o tym
sami, bo koncertują często, nie tylko w dużych miastach.
Wojciech Chamryk
Zdjęcia: Elżbieta Piasecka Chamryk
Więcej zdjęć wkrótce w Galerii Metal Mundus.
ADAM PIEROŃCZYK TRIO - KONCERT-01.03.2009
Adam Pierończyk - saksofonista wolności
Natchniony muzyk po raz kolejny gościł w Łomży z koncertem jazzu nowoczesnego, tym razem na zaproszenie Regionalnego Ośrodka Kultury i Zakładu Usług Informatycznych Novum. W niedzielny wieczór 1 marca A.D. 2009 w stylowej restauracji Retro saksofoniście Adamowi Pierończykowi (lat 39) towarzyszyli w trio: Krzysztof Dziedzic (lat 34) na perkusji i Andrzej Święs (lat 29) na kontrabasie. Przez półtorej godziny blisko stu gości słuchało trudnych, odważnych i oryginalnych kompozycji, których istotą jest forma otwarta i improwizacja. Muzycy jazzowi byli znakomici, a łomżyńscy słuchacze – wniebowzięci.
- Wszyscy byli super! - chwalił artystów po koncercie łomżyniak
Waldemar Dłużniewski, trębacz z ponad 40-letnim stażem, którego w
tajniki instrumentu wprowadzał Jan Boćniewicz. - Adam Pierończyk na
saksofonie tenorowym i sopranowym przeszedł samego siebie!
Saksofonista
przedstawił bardzo różnorodne tematycznie, melodycznie i rytmicznie
kompozycje, nawiązując m.in. do tradycyjnego jazzu, muzyki etnicznej, ballady i jazzrocka.
-
Dobre opanowanie instrumentu to ważna strona techniczna naszej muzyki,
jednak inwencja twórcza to wynik uważnego słuchania kolegów -
powiedział Adam Pierończyk, który komponuje motywy melodyczne,
zostawiając swobodę w ich dopełnianiu i rozwijaniu pozostałym muzykom.
- Ponad 90 procent naszych pomysłów rodzi się z improwizacji, a sprzyja
temu skoncentrowana i wyważona publiczność, taka jak w Łomży.
Uznanemu
artyście towarzyszył w Retro uduchowiony, pochodzący z Bielska-Białej
perkusista Krzysztof Dziedzic, który występował w grodzie nad Narwią
często, poczynając od ostatnich targów jazzowych na początku lat 90.
Ma w swoim dorobku łomżyńskie koncerty
z takimi znakomistościami sceny jazzowej jak: pianista Wojciech
Majewski, trębacz Piotr Wojtasik, saksofoniści Henryk Miśkiewicz i
Tomasz Szukalski oraz grający na organach Hammonda Wojciech Karolak.
Wśród
bliskich koncertującym wczoraj muzykom z Adam Pierończyk Trio jest też
kontrabasista z naszych stron – Adam Kowalewski. Jego nazwisko dobrze
kojarzą z wydziałem jazzu katowickiej Akademii Muzycznej również
absolwenci tej uczelni: perkusista Krzysztof Dziedzic grał z
Kowalewskim w krakowskim kwintecie Nigel'a Kennedy'ego, zaś
kontrabasista Andrzej Święs studiował u Kowalewskiego.
- Adam Kowalewski pochodzi z Zambrowa, a w Łomży ukończył szkołę
muzyczną. Jest moim starym, solidnym kompanem, rewelacyjnym muzykiem, a
poza tym sprawdzonym... maklerem nieruchomości
– opowiadał z kolei Pierończyk. - Znalazł mi pokój w Warszawie, gdzie
mieszkałem przez trzy lata, a potem mieszkanie przy Starym Rynku w
Krakowie, gdzie mieszkam do dziś.
Andrzeja Święs grał wczoraj w
Łomży po raz drugi po występie w maju rok temu z zespołem Soundcheck na
I Novum Jazz Festival, zorganizowanym w Centrum Katolickim przez
Mirosława Dziewę.
- Adam Pierończyk Trio zrobiło na mnie ogromne,
wprost piorunujące wrażenie – mówił z uznaniem Dziewa, popularyzator
jazzu na antenie Radio Nadzieja 103, 6 FM. - Widać, że lider ma twardy
kręgosłup, nie idzie na łatwiznę, ciągle poszukuje nowych wyzwań.
Adam Pierończyk przyznaje, że obrał trudną artystycznie drogę tak dla siebie, jak i słuchacza.
-
W muzyce popowej i klasycznej artyści zwykle starają się grać „jak z
nut” – wyznał lider. - U nas jest wręcz odwrotnie: szukamy inspiracji
do artystycznej niezależności, a granie jazzu daje nam poczucie
wolności twórczej.
Liczne dowody na to mieliśmy w postaci energetycznych i porywających popisów muzyków, których muzyka powstaje
w ogromnej mierze na żywo i w tej postaci prezentowana jest na płytach
Adam Pierończyk Trio, jak koncerty w Berlinie czy Budapeszcie. W takich
chwilach trochę żal, że nikt dotąd nie pokusił się o profesjonalne
nagranie „Live in Lomza”...
Mirosław R. Derewońko
Źródło:-http://www.4lomza.pl/index.php?wiad=17963
Gaba Kulka - koncert , 23 X 2009
Tym razem Regionalny Ośrodek Kultury wraz z „Retro” przygotowali dla melomanów prawdziwe wydarzenie: koncert Gaby Kulki. W ciągu kilku ostatnich miesięcy Gaba stała się prawdziwym objawieniem polskiego rynku muzycznego.
Z wielką swobodą i
erudycją muzyczną łączy bowiem gatunki na pozór do siebie nie pasujące,
łamie bariery i przekracza granice, udowadniając, że w muzyce nie ma
rzeczy niemożliwych. Dla nieco bardziej zorientowanych w temacie jest
faktem oczywistym, że nie jest debiutantką. Jednak masowa publiczność
odkryła ją dopiero po niedawnej premierze albumu „Hat, Rabbit”.
Nieporozumienie bierze się zapewne stąd, że wcześniejsze płyty Gaby
wydane były własnym sumptem, a najnowsza, dzięki promocyjnemu wsparciu
wydawcy, Mystic Production, stała się powszechnie znana. A także, co
nie zawsze idzie w parze, popularna: kilka dni temu oficjalnie podano,
że „Hat, Rabbit” zdobyła tytuł Złotej Płyty, po sprzedaniu co najmniej
15.000 egzemplarzy. Oczywiście taki nakład dla tych, którzy pamiętają
wielkość sprzedaży płyt jeszcze dekadę temu może wydawać się śmiesznie
mały. Jednak w dobie piractwa internetowego i spadających wręcz
drastycznie nakładów płyt innych wykonawców musi budzić szacunek. Także
bilety na łomżyński koncert Gaby sprzedawały się całkiem nieźle. Tak
więc w piątkowy wieczór „Retro” zapełnili wielbiciele talentu Kulki,
jej zagorzali fani oraz miłośnicy dobrej muzyki. I na pewno nikt nie
czuł się rozczarowany po tym koncercie.
Gaba Kulka
udowodniła, że na scenie czuje się niczym przysłowiowa ryba w wodzie.
To, co można usłyszeć na płytach, to świetny, ale zaledwie szkic,
wprawka. Te kompozycje zdają się ożywać, nabierać pełnego blasku
dopiero na scenie. Mamy tu do czynienia z sytuacją podobną do tego, co
kreuje na płytach i na scenie Czesław Śpiewa: niezwykle eklektyczne,
wręcz intrygujące połączenie tak wielu gatunków muzycznych, że u nie
przygotowanych czy nie przyzwyczajonych do takich dźwięków, nadmiar
wrażeń może wywołać zawrót głowy. W muzyce Gaby jest niemal wszystko:
rock, pop, jazz, klasyka, muzyka kabaretowa i wodewilowa, blues,
gospel, piosenka aktorska… I, ku zaskoczeniu malkontentów, wszystkie
elementy tej muzycznej układanki pasują do siebie idealnie, dzięki
talentowi, wyobraźni, charyzmie i głosowi Gaby Kulki. Tak było też w
piątek. Gaba na godzinę zaczarowała słuchaczy, przenosząc ich w inny
wymiar, do swojego muzycznego świata. Tym razem stworzyła go niemal
zupełnie sama, tylko z pomocą perkusisty, Roberta Rasza. Przyznam, że
obawiałem się trochę, jak to wypadnie na żywo – tylko głos, klawisze i
perkusja ? Moje obawy były jednak nieuzasadnione. Robert Rasz okazał
się prawdziwym wirtuozem, a jego partie rzadko kiedy były stricte
rytmiczne. Powiedziałbym raczej, że grał solowo, idealnie uzupełniając
partie pianistki. Gaba Kulka dała zaś prawdziwy popis gry.
Z racji swego
wykształcenia radziła sobie doskonale. To, że na scenie nie było na
przykład basisty, nie stanowiło żadnego problemu – lewa ręka Gaby
załatwiła sprawę. Ci, którzy pamiętają, co wyprawiał Ray Manzarek z The
Doors, zespołu, który nie miał basisty w składzie, domyślą się, w czym
rzecz. Do tego partie solowe, różne ozdobniki, cytaty, pastisze wręcz –
było czego posłuchać także na drugim czy nawet trzecim planie tych
kompozycji. Kompozycji częściowo improwizowanych, co uważniejsi
słuchacze bez trudu mogli wychwycić, obserwując zachowanie muzyków na
scenie.
Koncert zaczął się
dość spokojnie, jakby Gaba badała nastawienie słuchaczy, słuchających w
milczeniu, wręcz skupieniu. Trochę bluesa, czarowanie głosem „pod” Kate
Bush i sala była jej. Już przy „Królestwo i pół” całkowicie rozluźnieni
muzycy, czujący życzliwe zainteresowanie, wręcz wsparcie widowni,
niemal zatracili się w muzyce. Kolejny utwór, zapowiedziany „to jest
piosenka z filmu o szpiegostwie przemysłowym” wywołał znaczne
poruszenie na sali. Nic dziwnego jednak, bo rzadko się zdarza, by
interpretacja „Na pierwszy znak”, piosenki z repertuaru legendarnej
Hanki Ordonówny, w wykonaniu młodej wokalistki wypadła tak dobrze. A
Gaba zaśpiewała tę piosenkę wręcz fantastycznie – tylko z podkładem
swego Rolanda 700 SX, w balladowej konwencji. Szybkie, dynamiczne „Kara
Niny” i „Heard The Light”, po nich na poły balladowy, zaczęty a
cappella „Aaa…” i znowu szybszy, z dynamicznymi partiami perkusji
„Propaganda” wypadły równie dobrze. Ten ostatni utwór Robert Rasz
ozdobił króciutką solówką w końcówce. Singlowe, znane z listy przebojów
Trójki „Niejasności”, przedstawione chyba w znacznie bardziej
dynamicznej wersji, niż na płycie i dla odmiany wolniejszy, z
wyeksponowanymi w aranżacji partiami pianina „Słuchaj” zabrzmiały jako
kolejne. Niestety zanosiło się na to, że powoli zbliżamy się do końca
koncertu. Jeszcze tylko dynamiczny „Hat, Meet Rabbit” i lżejszy,
kojarzący się nieco z „Imagine” Johna Lennona „Laleczka” i
koniec…Czternaście utworów minęło błyskawicznie. Publiczność stanęła
jednak na wysokości zadania, a i wyraźnie zadowoleni artyści nie kazali
się długo prosić i ponownie weszli na scenę. Dwa bisy
usatysfakcjonowały chyba wszystkich.
Pozostaje mieć
nadzieję na to, że Gaba Kulka za jakiś czas odwiedzi nas ponownie, co
już zapowiedziała, zachwycona przyjęciem i miejscem, gdzie odbył się
występ. Innych zachęcam zaś do wybrania się na jej koncert – jest
okazja, bo już 3 XI zaczyna się trasa „Trójka Tour”. Na pewno nie
pożałujecie, chyba, że jesteście głusi, ortodoksyjni do bólu i nie
macie poczucia humoru. Jeśli jednak tak nie jest, progresywny pop Gaby
Kulki rzuci was na kolana !
Wojciech Chamryk
http://www.metalmundus.pl/articles.php?article_id=2186
Grzegorz Kupczyk – „Retro”, organizator ROK, Łomża, 22 IV 2009 - recenzja koncertu
Zastanawiam się czasem, jak ten cichy, skromny i jakże sympatyczny człowiek, Jarosław Cholewicki to robi. Kogo by bowiem nie zaprosił do Łomży na koncert, to sukces murowany. Nieważne – rock, jazz czy koncert akustyczny- sale gościnnego jak zawsze „Retro” są pełne, lub wręcz nie wszyscy chętni mogą się dostać do środka, bo zabrakło biletów. Tym razem Regionalny Ośrodek Kultury zorganizował akustyczny koncert jednego z najlepszych polskich wokalistów, Grzegorza Kupczyka. Nie zważając na nieliczne, na szczęście, głosy „życzliwych”, wątpiących w sens i przede wszystkim opłacalność tej imprezy. Koncert okazał się kolejnym sukcesem, zarówno artystycznym, jak i frekwencyjnym. Rzecz bowiem nie tylko w tym, że sprzedano ponad 120, dość drogich - jak na czasy kryzysu - biletów. Istotne jest to, że w czasie tej imprezy bawili się i śpiewali w najlepsze starsi i młodsi – od kilkunastolatków do ludzi mających sporo po pięćdziesiątce. Po raz kolejny okazało się więc, że dobra muzyka łączy pokolenia, a klasyka rocka, szczególnie w takim wykonaniu, jest wręcz ponadczasowa. Mody muzyczne zmieniają się jak w kalejdoskopie, nikt nie pamięta po kilku latach nazwisk sezonowych gwiazdek i tytułów ich, pożal się Boże, przebojów. Tymczasem takie „Stairway To Heaven”, „Soldier Of Fortune”, „Layla”, czy nasze, równie piękne „Smak ciszy” czy „Dorosłe dzieci” były, są i będą zawsze nieśmiertelnymi evergreenami.
Dobitnie mogliśmy się o
tym przekonać w ten środowy wieczór. Grzegorz Kupczyk od lat cieszy się
sławą znakomitego interpretatora klasyki rocka. Wystarczy posłuchać
jego solowego albumu, „Memories”, czy garści coverów, rozsianych po
różnych płytach Turbo, CETI, Aion, Panzer X i innych. Tak więc na
wieść, że planuje serię koncertów akustycznych, w czasie których będzie
wykonywać głównie cudzy repertuar, z nielicznymi tylko utworami
własnymi, wiedziałem, że trzeba wybrać się na któryś z nich. Dodatkową
atrakcją był fakt, że obok wieloletniego współpracownika Kupczyka,
świetnego gitarzysty, Janusza Musielaka, zagra młody, bardzo zdolny
gitarzysta CETI, Barti Sadura. Tak więc wcześnie pojawiliśmy się w
„Retro”, by zająć jak najlepsze miejsca.
Koncert zaczął się
dość punktualnie, jak na polskie realia, od jednego z mniej znanych,
ale pięknych utworów Led Zeppelin, „Thank You”. Jednak już drugi utwór
poderwał publiczność niemal na równe nogi. „Layla” Erica Claptona ,
subtelnie zaaranżowana, z ciekawą partią solową Bartiego Sadury, z
dynamicznym refrenem nie mogła się nie spodobać. Dalej było równie
ciekawie: „Desire”, ale nie U2, lecz poznańskiego Non Iron, „Too Many
Tears” z solowej płyty wokalisty Whitesnake, Davida Coverdale’a.
Kolejny utwór Claptona wszyscy rozpoznali od pierwszych taktów. „Tears
In Heaven”, zaaranżowany na dwie gitary akustyczne i ten głos – czegóż
można chcieć więcej ? Może tylko tego, by takie koncerty trwały
znacznie dłużej ? Jako następny usłyszeliśmy inny, równie dobry utwór
Non Iron, „Świece i deszcz”. To właśnie z tej kompozycji pochodzi fraza
„akordy słów”, która stała się nazwą symfonicznego projektu Grzegorza
Kupczyka, CETI i Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Kaliskiej. „Sailing
Ships” Whitesnake sprawił, że serca wszystkich fanów hard rocka na sali
zaczęły bić szybciej. Kiedy Grzegorz zaczął zapowiadać utwór Turbo, co
niektórzy zaczęli wiercić się nerwowo na swoich miejscach. Jednak
jeszcze tym razem usłyszeliśmy „Lęk”, z ostatniej, jak dotąd, płyty
nagranej przez Kupczyka z tym zespołem. Nie przepadam za „Awatar”, jako
całością, ale muszę przyznać, że w tej wersji akustycznej „Lęk” robi
znacznie lepsze wrażenie. To było do przewidzenia, że następny utwór
wywoła taką reakcję. „Smak ciszy”, wielki przebój Turbo, śpiewali,
lepiej lub gorzej, jak niżej podpisany, chyba wszyscy. Na miejscu
Grzegorza rozważyłbym włączenie do repertuaru tych koncertów większej
ilości polskich utworów, które publiczność bez problemu może śpiewać
wraz z nim.
„Lucky Man” to jedna
z najpiękniejszych, a zarazem najbardziej przebojowych kompozycji
genialnego trio Emerson, Lake & Palmer. W tej wersji, mimo braku
Hammondów Emersona i perkusji Palmera zabrzmiała wręcz porywająco.
Zdaje się, że wspomniałem chwilę wcześniej, że „Smak ciszy” śpiewali
wszyscy ? „Jaki był ten dzień” Turbo zabrzmiał jeszcze lepiej. A
apogeum szaleństwa mieliśmy już za chwilę: „Dorosłe dzieci” i nie
trzeba pisać nic więcej. No, może tylko to, że brakowało mi tego
wieczoru równie pięknych i popularnych utworów CETI, takich jak
„Miłość, nienawiść, śmierć”, „Ogień i łzy” czy „Na progu serca”. Nic
to, może następnym razem?
Po tak gorącym
przyjęciu największego przeboju Turbo, Grzegorz Kupczyk zachował się
niczym rasowy bokser, bezlitośnie nokautujący kolejnym, precyzyjnie
zadanym ciosem.
Kiedy Janusz Musielak zaczął grać „Stairway To Heaven” Zeppelinów zerwała się prawdziwa burza oklasków. Żywiołowa i bardzo emocjonalna interpretacja wokalna Kupczyka była niemal bluesowa w klimacie. Po takich emocjach panowie zagrali nieco żartobliwy, ostatni już tego wieczoru utwór Turbo – „Pierwsza forsa w tym miesiącu”. Wydawało mi się, że znam go bardzo dobrze, jednak te partie solowe obu gitarzystów, czy fragment flamenco były pierwszej klasy. Nawet jeśli ktoś nie znał „Soldier Of Fortune” Deep Purple, to się nie przyznawał, bo ten ostatni utwór podstawowej części koncertu zabrzmiał porywająco. Nie dziwi mnie to jednak, bo Grzegorz jest wielkim fanem Davida Coverdale’a, w dodatku ma wszelkie warunki, by śpiewać tę kompozycję, tak, jak on. Bisem był „I Will Never Let You Go” Non Iron. Zagrany także, jak dwa wcześniejsze, na trzy gitary, ozdobiony efektowną solówką slide Grzegorza Kupczyka. Niestety, nie dane nam było usłyszeć „Give Me All Your Love” Whitesnake.
Grzegorz Kupczyk przyjechał jednak do Łomży chory i tylko jego klasie, umiejętnościom i zawodowstwu zawdzięczamy to, że koncert w ogóle się odbył. Grzegorz śpiewał tak dobrze, że większość zebranych nawet nie słyszała, że jest tak mocno przeziębiony. Myślę jednak, że przy okazji swej następnej wizyty w Łomży będzie w pełni sił i zademonstruje wszystkim skalę i siłę swego głosu, już bez żadnych ograniczeń!Tekst: Wojciech Chamryk
Zdjęcia: Elżbieta Piasecka Chamryk
Źródło: http://metalmundus.pl/articles.php?article_id=1806
Recenzja - koncert Czesław Śpiewa - Retro - 09.02.2009
Dobrze wiedzieć, że w tych - tak nieprzychylnych dla tak zwanej kultury wysokiej - czasach są ludzie, którzy nie boją się ryzyka. Chcą i potrafią, czasem wbrew utartym schematom i potrzebom masowego, często mało wymagającego, odbiorcy wyjść naprzeciw potrzebom tej mniej licznej, ale również istniejącej grupy słuchaczy. Dlatego coraz częściej możemy zobaczyć i posłuchać w Łomży świetnych wykonawców: klasycznych, jazzowych czy rockowych. A wczoraj, dzięki inicjatywie Regionalnego Ośrodka Kultury i gościnności pensjonatu „Retro” nieliczni szczęśliwcy, spośród wielu chętnych, mieli okazję uczestniczyć w prawdziwym wydarzeniu muzycznym. „Retro” było zapełnione niemal zupełnie, a wielu chętnych odeszło z kwitkiem, bo bilety rozeszły się błyskawicznie. Tak więc ci, którzy szybko je zamówili mogą mówić o prawdziwym szczęściu.
Młodsi nie znają pewnie tego słowa,
rodem z poprzedniego ustroju, ale tak popularny niegdyś „konik”
miałby pewnie tego wieczoru pod „Retro” kilkakrotne przebicie na
każdym bilecie…
Czytający ze zrozumieniem wiedzą już
pewnie doskonale, kto był przyczyną takiego stanu rzeczy. Innym
śpieszę donieść, że to nikt inny, a niezwykle obecnie popularny
Czesław Mozil sprawił, że widownia pękała w szwach. Od momentu
wysłuchania jego debiutanckiej płyty zadziwiał mnie fenomen
popularności tego wykonawcy. Walory artystyczne „Debiutu” są
oczywiście niepodważalne. Zastanawiało mnie jednak, co sprawiło,
że Czesław zyskał tak niewiarygodną popularność w tak krótkim
czasie, w dodatku nie u jednej, jakiejś ściśle zawężonej grupy
odbiorców. Bo przecież nie dość, ze słuchają go starsi i młodzi
- to się zdarza - niewiarygodna dla mnie jest wysoka sprzedaż jego
„Debiutu” – w kraju, w którym nie ma zwyczaju kupowania płyt,
a „fani” danego wykonawcy hołubią na twardych dyskach
komputerów pirackie pliki MP3 z jego muzyką. A tymczasem jak dotąd
rozeszło się ponad 50 tysięcy płyt Czesław Śpiewa i ich
sprzedaż nie maleje. Czyżby, mimo kryzysu ludzie przejrzeli na oczy
i jakieś dziwne pliki muzyczne przestały im wystarczać ?
Szedłem
więc na ten koncert z nadzieją, że pozwoli mi on wyjaśnić kilka
wątpliwości i pozwoli zrozumieć do końca fenomen Czesława
Mozila. Tak też się stało. Niemal od pierwszych taktów
otwierającej koncert kompozycji „Efekt uboczny trzeźwości”
wszystkie elementy tej łamigłówki ułożyły się w całość.
Czesław Mozil nie jest bowiem artystą jednym z wielu. Nie odgrywa
ze znudzoną miną po raz kolejny tego samego, sztampowego i
przewidywalnego do bólu zestawu utworów, z często jedynym
przebojem na końcu, jak chociażby … ( tu każdy dopowie sobie sam
odpowiednią nazwę).
On najzwyczajniej w świecie żyje tym
co robi. W dodatku nikogo nie udaje, nie musi się kreować, szukać
jakichś dodatkowych sposobów, by dotrzeć do słuchaczy. Nie musi
tańczyć na łyżwach, czy całować foki w nos – wystarcza jego
muzyka oraz to, w jaki sposób ją nam przedstawia. Jest na pozór
zwykłym człowiekiem, takim jak każdy z nas. Ale gdy wskakuje na
scenę i sięga po omnichord zmienia się nie do poznania. Mozil to
urodzony showman, potrafiący z niewyobrażalną wręcz łatwością
porwać wszystkich do zabawy.
I ta łatwość nawiązania kontaktu
z publicznością, ironia, także wobec samego siebie i niesamowite
poczucie humoru fantastycznie ubarwiły występ. Czesław długo
zapowiadał poszczególne piosenki, pozwalał sobie na różne
wtręty, dygresje, snuł niemal całe opowieści, czasem tylko luźno
powiązane z tematyką kolejnego utworu. Nikt jednak nie okazywał
zniecierpliwienia, domagając się kolejnego numeru. Bowiem te
monologi i anegdoty były integralną, dla mnie nawet równie ważną,
jak same kompozycje, częścią koncertu. Stanowiły wręcz o jego
niepowtarzalnym i wyjątkowym charakterze.
Utwór zagrany
przez Czesława tylko na klawiszach pod koniec koncertu, częściowo
chyba improwizowany, połączony z zabawną opowieścią na temat
kreowania przebojów w komercyjnych stacjach radiowych, ze
szlagwortem „ty i ja będziemy parą” jest tego najlepszym
przykładem.
Mając niezbyt obszerną dyskografię Czesław
skoncentrował się na przedstawieniu materiału ze swego
debiutanckiego albumu. Usłyszeliśmy więc prawie wszystkie utwory z
tej płyty, m.in.: „Wesoły kapelusz”, „Tyłem do przodka”,
„Żaba tonie w betonie”, „Ucieczka z wesołego miasteczka”,
„Pożycie małżeńskie”, „Kradzież cukierka”, czy „Mieszko
i Dobrawa, jako początek państwa polskiego”. A największy
przebój z „Debiutu”, to jest „Maszynkę do świrkania”
zebrani przyjęli wręcz entuzjastycznie, wtórując wokaliście.
Program koncertu ubarwiły najciekawsze utwory z repertuaru
poprzedniego zespołu Mozila, Tesco Value, jak na przykład
„Perversities In D-Minor” czy moja ulubiona „Catchy Kathy”.
Koncertowe wersje tych utworów zyskały - według mnie - znacznie, w
porównaniu z oryginalnymi wersjami studyjnymi. Zresztą muzycznie
koncert był naprawdę świetny – ta eklektyczna mieszanka popu,
rocka, jazzu, tanga, piosenki kabaretowej, wręcz wodewilowej to na
żywo prawdziwa mieszanka piorunująca, przy której koktajl Mołotowa
to dziecinny kapiszon. Część zebranych nie kryła zaskoczenia, że
Czesław nie gra na akordeonie, koncentrując się na śpiewie,
sięgając tylko dość często po omnichord czy siadając czasem za
klawiaturą. Ano, nie musiał, bo mając w składzie zespołu takiego
wirtuoza jak Martin Bennebo Pedersen miał pewność, że partie
akordeonu zabrzmią jak należy. Zresztą wszyscy towarzyszący
Mozilowi duńscy muzycy to multiinstrumentaliści wysokiej
klasy.
Uwagę, szczególnie męskiej części publiczności
przyciągała zwłaszcza Karen Duelund Mortensen. Sporo śpiewała,
grała na wielu instrumentach, w tym na saksofonie
barytonowym.
Skład dopełniał rewelacyjny wręcz basista,
grający na nietypowym kontrabasie, Hans Finn Moller, sięgający też
czasem po gitarę elektryczną. Zespół bardzo dobrze radził też
sobie w chórkach, wspomagając solistę. Zachęceni gorącym
przyjęciem zagrali naprawdę świetnie i chyba tylko tym, że byli
zmęczeni zagranymi wcześniej koncertami należy tłumaczyć fakt,
że w końcu zeszli ze sceny. Jednak już po kilkunastu minutach cały
zespół pojawił się ponownie, by rozdawać autografy, pozować do
zdjęć i rozmawiać z fanami. Skromni, naturalni, sympatyczni, bez
cienia gwiazdorstwa.
Tak więc w sukcesie Czesława Mozila nie
ma żadnego przypadku. Owszem, miał szczęście, trafiając w
odpowiednich momentach swej kariery na właściwych ludzi, takich jak
Anna Brachaczek, Michał Wardzała czy Michał Zabłocki. Jestem
jednak przekonany, że prędzej czy później i tak stałby się
gwiazdą, bo człowiek tak utalentowany nie mógłby być tylko
zwykłym zjadaczem chleba. A szczęście ? Sprzyja ponoć lepszym.
Tak więc nie warto się długo wahać i zastanawiać, gdy ponownie
nadarzy się okazja zobaczenia Czesława na żywo – bo biletów
może znowu szybko zabraknąć…
Wojciech Chamryk
Zdjęcia:
Marek Maliszewski / 4lomza.pl
Dziękuję za współpracę i pomoc:
Annie Rogińskiej i Jarosławowi Cholewickiemu z Regionalnego Ośrodka
Kultury w Łomży oraz Markowi Maliszewskiemu za piękne
zdjęcia.
Tekst Wojciech Chamryk,
www.metalmundus.pl