Recenzja - koncert Czesław Śpiewa - Retro - 09.02.2009
Dobrze wiedzieć, że w tych - tak nieprzychylnych dla tak zwanej kultury wysokiej - czasach są ludzie, którzy nie boją się ryzyka. Chcą i potrafią, czasem wbrew utartym schematom i potrzebom masowego, często mało wymagającego, odbiorcy wyjść naprzeciw potrzebom tej mniej licznej, ale również istniejącej grupy słuchaczy. Dlatego coraz częściej możemy zobaczyć i posłuchać w Łomży świetnych wykonawców: klasycznych, jazzowych czy rockowych. A wczoraj, dzięki inicjatywie Regionalnego Ośrodka Kultury i gościnności pensjonatu „Retro” nieliczni szczęśliwcy, spośród wielu chętnych, mieli okazję uczestniczyć w prawdziwym wydarzeniu muzycznym. „Retro” było zapełnione niemal zupełnie, a wielu chętnych odeszło z kwitkiem, bo bilety rozeszły się błyskawicznie. Tak więc ci, którzy szybko je zamówili mogą mówić o prawdziwym szczęściu.
Młodsi nie znają pewnie tego słowa,
rodem z poprzedniego ustroju, ale tak popularny niegdyś „konik”
miałby pewnie tego wieczoru pod „Retro” kilkakrotne przebicie na
każdym bilecie…
Czytający ze zrozumieniem wiedzą już
pewnie doskonale, kto był przyczyną takiego stanu rzeczy. Innym
śpieszę donieść, że to nikt inny, a niezwykle obecnie popularny
Czesław Mozil sprawił, że widownia pękała w szwach. Od momentu
wysłuchania jego debiutanckiej płyty zadziwiał mnie fenomen
popularności tego wykonawcy. Walory artystyczne „Debiutu” są
oczywiście niepodważalne. Zastanawiało mnie jednak, co sprawiło,
że Czesław zyskał tak niewiarygodną popularność w tak krótkim
czasie, w dodatku nie u jednej, jakiejś ściśle zawężonej grupy
odbiorców. Bo przecież nie dość, ze słuchają go starsi i młodzi
- to się zdarza - niewiarygodna dla mnie jest wysoka sprzedaż jego
„Debiutu” – w kraju, w którym nie ma zwyczaju kupowania płyt,
a „fani” danego wykonawcy hołubią na twardych dyskach
komputerów pirackie pliki MP3 z jego muzyką. A tymczasem jak dotąd
rozeszło się ponad 50 tysięcy płyt Czesław Śpiewa i ich
sprzedaż nie maleje. Czyżby, mimo kryzysu ludzie przejrzeli na oczy
i jakieś dziwne pliki muzyczne przestały im wystarczać ?
Szedłem
więc na ten koncert z nadzieją, że pozwoli mi on wyjaśnić kilka
wątpliwości i pozwoli zrozumieć do końca fenomen Czesława
Mozila. Tak też się stało. Niemal od pierwszych taktów
otwierającej koncert kompozycji „Efekt uboczny trzeźwości”
wszystkie elementy tej łamigłówki ułożyły się w całość.
Czesław Mozil nie jest bowiem artystą jednym z wielu. Nie odgrywa
ze znudzoną miną po raz kolejny tego samego, sztampowego i
przewidywalnego do bólu zestawu utworów, z często jedynym
przebojem na końcu, jak chociażby … ( tu każdy dopowie sobie sam
odpowiednią nazwę).
On najzwyczajniej w świecie żyje tym
co robi. W dodatku nikogo nie udaje, nie musi się kreować, szukać
jakichś dodatkowych sposobów, by dotrzeć do słuchaczy. Nie musi
tańczyć na łyżwach, czy całować foki w nos – wystarcza jego
muzyka oraz to, w jaki sposób ją nam przedstawia. Jest na pozór
zwykłym człowiekiem, takim jak każdy z nas. Ale gdy wskakuje na
scenę i sięga po omnichord zmienia się nie do poznania. Mozil to
urodzony showman, potrafiący z niewyobrażalną wręcz łatwością
porwać wszystkich do zabawy.
I ta łatwość nawiązania kontaktu
z publicznością, ironia, także wobec samego siebie i niesamowite
poczucie humoru fantastycznie ubarwiły występ. Czesław długo
zapowiadał poszczególne piosenki, pozwalał sobie na różne
wtręty, dygresje, snuł niemal całe opowieści, czasem tylko luźno
powiązane z tematyką kolejnego utworu. Nikt jednak nie okazywał
zniecierpliwienia, domagając się kolejnego numeru. Bowiem te
monologi i anegdoty były integralną, dla mnie nawet równie ważną,
jak same kompozycje, częścią koncertu. Stanowiły wręcz o jego
niepowtarzalnym i wyjątkowym charakterze.
Utwór zagrany
przez Czesława tylko na klawiszach pod koniec koncertu, częściowo
chyba improwizowany, połączony z zabawną opowieścią na temat
kreowania przebojów w komercyjnych stacjach radiowych, ze
szlagwortem „ty i ja będziemy parą” jest tego najlepszym
przykładem.
Mając niezbyt obszerną dyskografię Czesław
skoncentrował się na przedstawieniu materiału ze swego
debiutanckiego albumu. Usłyszeliśmy więc prawie wszystkie utwory z
tej płyty, m.in.: „Wesoły kapelusz”, „Tyłem do przodka”,
„Żaba tonie w betonie”, „Ucieczka z wesołego miasteczka”,
„Pożycie małżeńskie”, „Kradzież cukierka”, czy „Mieszko
i Dobrawa, jako początek państwa polskiego”. A największy
przebój z „Debiutu”, to jest „Maszynkę do świrkania”
zebrani przyjęli wręcz entuzjastycznie, wtórując wokaliście.
Program koncertu ubarwiły najciekawsze utwory z repertuaru
poprzedniego zespołu Mozila, Tesco Value, jak na przykład
„Perversities In D-Minor” czy moja ulubiona „Catchy Kathy”.
Koncertowe wersje tych utworów zyskały - według mnie - znacznie, w
porównaniu z oryginalnymi wersjami studyjnymi. Zresztą muzycznie
koncert był naprawdę świetny – ta eklektyczna mieszanka popu,
rocka, jazzu, tanga, piosenki kabaretowej, wręcz wodewilowej to na
żywo prawdziwa mieszanka piorunująca, przy której koktajl Mołotowa
to dziecinny kapiszon. Część zebranych nie kryła zaskoczenia, że
Czesław nie gra na akordeonie, koncentrując się na śpiewie,
sięgając tylko dość często po omnichord czy siadając czasem za
klawiaturą. Ano, nie musiał, bo mając w składzie zespołu takiego
wirtuoza jak Martin Bennebo Pedersen miał pewność, że partie
akordeonu zabrzmią jak należy. Zresztą wszyscy towarzyszący
Mozilowi duńscy muzycy to multiinstrumentaliści wysokiej
klasy.
Uwagę, szczególnie męskiej części publiczności
przyciągała zwłaszcza Karen Duelund Mortensen. Sporo śpiewała,
grała na wielu instrumentach, w tym na saksofonie
barytonowym.
Skład dopełniał rewelacyjny wręcz basista,
grający na nietypowym kontrabasie, Hans Finn Moller, sięgający też
czasem po gitarę elektryczną. Zespół bardzo dobrze radził też
sobie w chórkach, wspomagając solistę. Zachęceni gorącym
przyjęciem zagrali naprawdę świetnie i chyba tylko tym, że byli
zmęczeni zagranymi wcześniej koncertami należy tłumaczyć fakt,
że w końcu zeszli ze sceny. Jednak już po kilkunastu minutach cały
zespół pojawił się ponownie, by rozdawać autografy, pozować do
zdjęć i rozmawiać z fanami. Skromni, naturalni, sympatyczni, bez
cienia gwiazdorstwa.
Tak więc w sukcesie Czesława Mozila nie
ma żadnego przypadku. Owszem, miał szczęście, trafiając w
odpowiednich momentach swej kariery na właściwych ludzi, takich jak
Anna Brachaczek, Michał Wardzała czy Michał Zabłocki. Jestem
jednak przekonany, że prędzej czy później i tak stałby się
gwiazdą, bo człowiek tak utalentowany nie mógłby być tylko
zwykłym zjadaczem chleba. A szczęście ? Sprzyja ponoć lepszym.
Tak więc nie warto się długo wahać i zastanawiać, gdy ponownie
nadarzy się okazja zobaczenia Czesława na żywo – bo biletów
może znowu szybko zabraknąć…
Wojciech Chamryk
Zdjęcia:
Marek Maliszewski / 4lomza.pl
Dziękuję za współpracę i pomoc:
Annie Rogińskiej i Jarosławowi Cholewickiemu z Regionalnego Ośrodka
Kultury w Łomży oraz Markowi Maliszewskiemu za piękne
zdjęcia.
Tekst Wojciech Chamryk,
www.metalmundus.pl